Jak juz wspomniałam kilka wpisów wcześniej, zdecydowaliśmy się na zbiornik na wodę deszczową, zakopany pod ziemią. Pozostała jeszcze kwestia odprowadzenia nadmiaru wody, gdyby np. miało lać tydzień z rzędu. Trzeba było zrobić rozprowadzenie ze zbiornika. Polega to na tym, że kopie się rów na jakies 20m długości i metr głebokości, najlepiej w zygzak. Nastepnie dno rowu zasypuje się żwirem na 10cm. Potem kładzie się rurę drenażową owinietą specjalna otuliną, żeby się dziurki nie zamulały. My postawiliśmy na tanszą wersję, czyli żółta rura i agrowłóknina (bo można dostać w sklepach gotową rurę z otuliną za masakra pieniądze). Nastepnie rurę zasypuje się kolejną 10 cm warstwą żwiru i potem już na to normalna ziemia. Na końcu rury musi byc jakiś niewielki zbirniczek, też z dziurami i wypełniony żwirem (tak nam powiedzieli "fachofce")
A oto jak wyglądała robota. Zaznaczę, ze kilof i łopatę (swoją droga, na maxa pojechaną, firmy Fiskars, na tyle, na ile oczywiscie sprzet z cyklu łopata może być pojechany) nabyłam drogą kupna za cięzkie złotófki a kwestię wykonawczą wziął na siebie Rafał.
Sucz też pomagała dzielnie:
Za zbiornik końcowy posłużyła nam beczka po jakimś czymś, kupiona za flaszkę od naszego instruktora jazdy na "motórze". Potem w ruch poszła wiertara i efekty takie jak poniżej:
następnie na podziurawioną beczkę agrowłókninka...
Potem zbornik został doczepiony do końcówki rury... a potem zajęłam się grillem i o tym, że nie zrobiłam zdjęć zorientowałam się jak już wszystko było zakopane... ups!