Baba, nie baba, trzeba sobie radzić!
Nooooormalnie....
Dokonałam niemożliwego!
Otóż pisałam niedawno, że w końcu mam wyrównany teren. No i pojawił się problem co zrobić ze skalniakiem pod oknami wykuszu, bo żeby wyrównać teren do ściany domu trzeba by go własciwie... zasypać. Postanowiłam więc go przenieść bo szkoda ładnych kamieni i roślinek, które od zaeszłego lata sobie na nim rosły.
Przed przeniesieniem wyglądało to tak:
...i z drugiej strony:
Nie wzięłam jednak pod uwagę, że ten skalniaczek robiliśmy wespół wzespół z małżonkiem rodzonym i co dwie pary rąk to nie jedna i co innego przenieść jeden dwa kamyczki stąd tu, a co innego całe stado głazów na drugi koniec ogrodu w pojedynkę, będąc jedynie puchem marnym, kobietą.
...w każdym razie...
- podarłam taczkę (tak, podarłam bo inaczej tego nie można nazwać!)
- złamałam szpadel
- naderwałam (chyba) jakieś wiązadła w obu stawach łokciowych (bo mąż kazał oszczędzać kręgosłup i nie dżwigać ciężarów "z pleców", tylko "z nóg", co w moim wykonaniu przełożyło się nie wiem czemu na ręce)
- sprawdzałam jak to jest być żuczkiem gnojaczkiem, no bo...sory, największe kamulce miały średnicę ze 40 cm i ważyły milion kilo więc siłą rzeczy musiałam je przetaczać
...ale dokonałam tego cudu:
jest to wielkości 1,5 x 1,5 m x wys.60 cm
kosztowało mnie dwa dni wysiłku
fotka trochę dupiasta bo robiona przed chwilą, jak już skalniak się schował w cieniu.
Pozdrawiam czytaczy!